Europe 2017
Wyprawa na Bałkany motocyklem siedziała w mojej głowie od jakichś 15lat i zawsze miałem coś innego do roboty zamiast w końcu tam pojechać. Tym razem się udało lecz nie do końca.
Lipiec 2017 roku to był ten moment, kiedy wciąż żyjąc na emigracji na Zielonej Wyspie cierpliwość moja się skończyła, zmęczenie wzięło górę i nadszedł czas na aktywny wypoczynek, oczywiście motocyklem. Kawasaki KLE 500 i z tyłu moją partnerką Asią to musi się udać.
Po przedostaniu się promem z Irlandii do Francji rozpoczęliśmy naszą wyprawę z pierwszym postojem w Dijon. Zdecydowanie to jest miejska perełka. Urzekła nas swoją architekturą. Niczym nietknięta przez czas. Można wręcz z miejsca kręcić tam filmy historyczne bez większych przygotowań scenicznych. Do Dijon turyści przyjeżdżają w celu degustacji win i smakowania lokalnych potraw w licznych restauracjach. W mieście można spacerować bajkowymi alejkami i podziwiać zabytki, które się nie kończą. Z nazwą tego miasta wielu pewnie się zetkneło na opakowaniu musztard, które uznawane są za jedne z najlepszych na świecie, po prostu musztarda Dijon. Charakteryzuje się ostrym, wyczuwalnie słonym smakiem oraz kremową konsystencją. Noc spędzimy w jednym z wielu hotelików. W recepcji nikt nie mówi po angielsku. My po francuzku też nie, ale na szczęście migowy-podróżniczy zna każdy.
Przed nami Annecy. To jest nasz cel na dziś. Zwane przez wielu alpejską wenecją przyciąga swoimi urokami, tak samo jak w przypadku Dijon niesamowitą, starą architekturą i romantycznymi uliczkami, kawiarenkami i winem. My romantyczni nie jesteśmy, ale podoba nam się tu, a tym bardziej, że miasto leży u brzegu jeziora o tej samej nazwie. Tu zaczynają się francuskie Alpy. Piękne miasto otoczone pięknymi górami i bardzo czyste jezioro przy którym każdy znajdzie coś dla siebie. Sporty wodne, paralotnie, żeglarstwo, czy po prostu zwykły kemping. Tu spędzimy noc, tym razem w namiocie. Zanim jednak do niego wskoczymy popływamy trochę w jeziorze. Jutro wjedziemy w Alpy i tam dopiero zacznie się prawdziwa motocyklowa przygoda.
Zmierzamy do Chamonix, miasteczko skąd wyrusza się na najwyższą górę w Europie, Mount Blanc 4 809 mnpm. Chmonix to miejsce, które zna każdy pasjonat gór. To jest takie francuskie Zakopane, tylko nieco lepiej ulokowane. Ciągną tutaj tłumy miłośników sportów zimowych jak i wspinaczy górskich. Z czego utrzymuje się miasto nie trzeba zgadywać. Mam wrażenie, że każdy budynek w centrum to jest hotel lub restauracja. No dobra ewentualnie hotel u góry, a restauracja na dole. W 1924 odbyły się tutaj pierwsze Zimowe Igrzyska Olimpijskie. Słynny alpinista Mark Twight opisał miasto jako „największe zagłębie śmierci sportowej na świecie”. To do niego sprowadza się zwłoki ściągane z Mount Blanc, a to bardzo śmiercionośna góra. Nie ze względu na swoją wysokość, czy trudność w zdobyciu, ale ilość osób które się na nią pchają. Średnio co roku ginie na niej 100 osób. Niestety zginą na tym masywie także brat mojego kolegi. Pochowany nigdzie indziej jak w Chamonix.
Kierujemy się na Furka Pass. Czeka nas jeszcze dziś żmudna droga przez góry. Strome podjazdy, ostre zakręty i serpentyny. Przyznam, że motor ledwo daje radę. Szwajcaria to raj dla motocyklistów. Nie można się tam nudzić. Cały czas czymś zaskakuje. Piękne ośnieżone szczyty, a pośród nich maleńkie, drewniane wioski w dolinach. No i te kręte drogi. Trzeba uważać, żeby nie wypaść z nich, bo większość z nich nie ma barierek nawet i można spaść w niemałą przepaść. Po paru godzinach jazdy ukazała się przed nami Przełęcz Furka. Na początku miałem wątpliowości, czy pod nią podjedziemy tym motocyklem, bo aż na wysokość prawie 2500 metrów nad poziom morza. Wracać przecież nie będziemy. Jesteśmy w sercu Alp i musimy to zrobić. Po 30 minutach byliśmy już na szczycie. Mocno musiałem piłować motor i prowadzić w pełnym skupieniu. Lata doświadczeń zrobiły jednak swoje. Kolejny cel to Stelvio Pass, ale dzisiaj już nie damy rady.
Musimy zjechać w jakąś dolinę i znaleźć miejsce do noclegu. Po około godzinie przed nami ukazało się piękne miasteczko Andermatt, mekka narciarzy. Przed nami widzę krętą drogę wspinającą się na zbocze góry. To droga nr 19. Samo serce Alp. Umbrail Pass to przełęcz na którą mało dośwdczeni motocykliści nie powinni się pchać. Ona naprawdę nas zaskoczyła. Niczym drogowa drabina wijąca się w górę i nie mająca końca. Wysokość to 2500mnpm.
Przed nami już tylko Stelvio Pass i potem zjeżdżamy z gór.
Droga zjazdowa z drugiej strony to dopiero jest czad! Kręta, długa, piękna. Stelvio Pass każdy biker musi odwiedzić choć raz w życiu! Noc dzisiaj spędzimy na kempingu w drodze nad jezioro Garda. Ciągnąca się droga wzdłuż jeziora to ponoć główna atrakcja dla motocyklistów. Garda jest największym jeziorem we Włoszech i najpiękniejszym. Otoczone górami i malowniczymi miasteczkami. Woda w jeziorze jest uważana za najczystrzą w kraju, a jej ciepłota zachęca do pływania. Nas też. Szkoda tylko, że kamyczki na plaży są tak gorące, że nie można na nie stanąć gołą stopą, bo po prostu parzą!
Wenecja to kolejne miasto na naszej trasie. Byłem tam podczas mojej samotnej, pierwszej wyprawy po Europie w 2009 roku, a co ciekawe to tym samym motocyklem, co jestem nim teraz.
W Wenecji się nie odpoczywa. Jest tu za gorąco, za dużo turystów i za drogo, ale trzeba je choć raz w życiu odwiedzić! Jest jedyne w swoim rodzaju. Żeby zwiedzić ją całą trzeba by spędzić tam minimum trzy dni. My tyle czasu nie mamy niestety. Zabytkowe zabudowania poprzecinane kanałami, które pokonuje się pięknymi mostami robi wrażenie. Miasto poetów, artystów i zakochanych powiadają. No ok. Turystyka nieco psuje jej oryginalność, ale jest to cena za otwarte granice i możliwość podróżowania. Ciekawostką jest to, że prawdopodobnie przyczyną zalania wyspy nie jest podnosząca się woda morza adriatyckiego, co też się zdarza, ale zapadnięcie się wyspy na przełomie setek lat. Co ciekawe też, to do Wenecji przywędrowała na statkach pierwszy raz w Europie kawa. Było to w wieku XVII i przywieźli ją z Etiopii. Dziećmi Wenecji byli między innymi Marco Polo, Casanova i Vivaldi. My natomiast szykujemy się do podróży w kolejne miejsce, Słowenii. Postojnska jama to miejsce, które nas tam interesuje.
Ten ponad 20km kompleks korytarzy i sal zrobił na mnie takie wrażenie, że uznałem je za najwspanialsze jakie dotychczas widziałem. Trasa do przejścia dla turystów ciągnie się na 5,5km natomiast dalszymi korytarzami przemieszcza się elektryczną kolejką. W jaskini mieści się niezliczona kolekcja stalaktytów i stalagmitów, oraz różnego rodzaju formacje skalne wyrzeźbione przez najlepszą artystkę, naturę. W 1944 roku słoweńscy partyzanci podpalili tu nazistowski skład paliw lotniczych. Paliły się one wiele dni i wciąż są tam widoczne ślady tego wydarzenia w postaci sadzy na ścianach. Warto jeszcze wspomnieć, że jaskinia została udostępniona dla turystów 200 lat temu, a pierwszym turystą, który tam zawitał był Arcyksiążę Ferdynand I Habsburg.
My już kończymy nasz pobyt tutaj, bo czeka na nas Chorwacja.
Ten pięć razy mniejszy od Polski kraj przyciąga turystów z całego świata. Ta dawna prowincja rzymskiego imperium może pochwalić się pięknymi plażami, śródziemnomorską architekturą z elementami antycznych rzymskich perełek jak na przykład amfiteatr w Puli. Chorwacja po pierwszej wojnie światowej stała się cześcią Jugosławii, a po jej rozpadzie odzyskała pełną niepodległość w 1991 roku. To tu wymyślono krawat i tutaj też znajduje się najmniejsze miasto na świecie Hum. Dwa dni spędziliśmy w stolicy. Zaskoczyły mnie tłumy młodych ludzi w srodku tygodnia w wielu pubach jakie się tu znajdują. Centrum jest ładne, czyste, zabytkowe, odrestaurowane. Na uboczach wiadomo, że komuną zawiewa i nie brakuje betonowych bloków. W mieście znajduje się pomnik Nikoli Tesli. Tego geniusza chyba nie muszę nikomu przedstawiać. Warto jednak przypomnieć, że urodził się on właśnie w Chorwacji, we wsi Smiljan 10-tego lipca, 1856 roku. Zawdzięczamu mu bezprzewodowy przesył energii i informacji. To tak w skrócie.
Po krótkim pobycie w chorwackiej stolicy ruszyliśmy do Rumunii. Niestety, ale dojechaliśmy tylko do miasta Oradea. Nasz klekot zaczął się pomału sypać. Padł rozrusznik. Rozkręcałem go pod hotelem. Musiałem spuścić olej i otworzyć silnik zdejmując mu boczną pokrywę, żeby móc go zdjać i założyć spowrotem mając ze sobą tylko podstawowe narzędzia. Mimo to ruszyliśmy w trasę. Wąskie drogi i wleczenie się po nich za tirami przy 30-sto stopniowym upało ugotowało nas. Nie daliśmy rady. Do tego niepewny motocykl. Zawróciliśmy. Przez Węgry i Austrię wróciliśmy do Polski.