Wszystko zaczęło się, kiedy miałem jedenaście lat. Kolega namówił mnie abyśmy uciekli z ostatnich lekcji w szkole i poszli do jego domu po motor. Zrobiliśmy to i moim oczom ukazał się polski Komar pomalowany pędzlem na moro, bez hamulców i rozrusznika. Wytaszczyliśmy go z piwnicy i zaczęliśmy jeździć. Odpalaliśmy go na popych i hamowaliśmy nogami. Pierwsze wrażenie z jazdy? Niesamowita moc i prędkość tej maszyny zachwyciła mnie (śmiech). Jadąc na niej bez kasku i świateł złapałem kilka much w zęby i muszek w oczy. Wtedy zdałem sobie sprawę, że chce związać swoja przyszłość z motorami. Z biegiem czasu dosiadam kolejne maszyny typu Jawa, WSK, MZ. Każdego dnia grzebałem w nich, bo ciągle coś sie psuło i dobrze, bo praktyka w mechanice motocyklowej bardzo przydała sie w przyszłości. W wieku piętnastu lat postanowiłem, że samotnie przemierzę Europe. Mija kilka lat, pracuję w Irlandii w Dublinie i biorę cały urlop w pracy, aby wreszcie tego dokonać. Lecę do Polski i od razu zmierzam do Opola po namierzoną w internecie maszynę Kawasaki KLE 500. Na miejscu spotykam w świetnym stanie piękną maszynę, wsiadam i jadę do Szczecina. Po kilku godzinach bezawaryjnej jazdy stwierdzam, ze motor nadaje sie na tą podróż. W swoim rodzinnym mieście Policach przystępuję do ostatnich przygotowań. Kupuje najpotrzebniejsze rzeczy, prowiant na podróż, wyposażenie kempingowe, odpowiednie narzędzia i akcesoria do ewentualnych napraw po drodze. Montuję gniazdo zapalniczki samochodowej do podpięcia nawigacji satelitarnej, a na koniec robię przegląd pojazdu. Jestem gotowy do drogi.
09. lipca o 7.00 rano wyruszyłem Z Polic do Szczecina. Jadę w kierunku Warszawy przez Bydgoszcz i Toruń zwiedzając po drodze te miasta. Życie w Bydgoszczy toczy się wzdłóż rzeki Brda. Najbardziej rzucają się w oczy słynne bydgoskie spichrze. Te XVIII wieczne budowle służyły niegdyś do przechowywania produktów rolnych transportowanych drogą wodną do Gdańska, czy Berlina. Nie mając zbytnio czasu musiałem odpuścić sobie szwędanie się po mieście, choć architektonicznie jest dosyć ciekawe. Podróż idzie gładko tylko dają się we znaki silne wiatry, lekki chłód i dziury na drogach. W Warszawie jestem przed godz. 20-stą. Stolicy też nie zamierzam zwiedzać jakoś specjalnie, gdyż już kiedyś to zrobiłem. Warszawa się zmienia. Powstała z powojennych zgliszczy, potem zabetonowana przez komunistyczny system, a współcześnie odrestaurowana, odnowiona, unowocześniona. Gdyby nie wojna pewnie dalej byłaby jedną z najpiękniejszych stolić w Europie, a tak mamy tam lekki chaos architektoniczny. Opuszczam stolice i jadę w kierunku Krakowa. Zbliża się noc, a na mapie nie widzę żadnych miejsc na nocleg typu kemping. Byłem juz bardzo zmęczony całodniową jazdą, a noc zbliżała sie szybko, a wraz z nią spadek temperatury. Nie mając wyjścia zajeżdżam na stację przed Radomiem i tam rozbijam namiot. Okazuje się, że nocowanie przy stacjach paliw to dobra opcja, gdyż są one wyposażone we wszystko, co potrzeba, toalety, żywność, a nawet w prysznice. Rano lekko zaspany pakuje się, ruszam i padam.
Okazało się, że nie zdjąłem zapięcia z tylnej tarczy hamulcowej. Zapięcie uszkodziło mi hamulec, po czym musiałem go składać do kupy i odpowietrzyć. Niestety nie działał już prawidłowo. Mimo tego pojechałem na Kraków przez Kielce i docieram do celu po około trzech godzinach. Pierwsze wrażenie ze spotkania w chyba najbardziej uczęszczanym Polskim mieście przez zagranicznych turystów? Najpierw rzucają mi się w oczy zaniedbałe czarne od sadzy kamienice, ogromne korki i ogólny ruch i hałas. O tym wszystkim zapominam, kiedy dostaje się na Wawel i starówkę. Przepiękne miejsce, gdzie czas się zatrzymał we wszystkich epokach. Może to i dziwne, ale znałem to z opowiadań swoich irlandzkich kolegów, którzy jeździli tam na urlopy, więc i ja musiałem tam pojechać. Kraków był stolicą Polski do 1795 roku, czyli III-go rozbioru Polski. Nie wielu wie, że miasto to zostało najechane przez Mongołów w 1241 roku i totalnie zniszczone. Podczas II-giej wojny światowej natomiast miasto nie było zbytnio zniszczone, ale ludność żydowska została wymordowana w miejsowych gettach i pobliskich obozach. Niestety, ale ogromna kolekcja dzieł sztuki i antyków została ukradziona z miast przez Niemców, a później Rosjan. Po dwugodzinnym zwiedzaniu kieruje się na przejście graniczne w Cieszynie.
Brak tylnego hamulca bardzo utrudnia mi jazdę, wiec postanawiam szukać serwisu Kawasaki. W końcu znajduje. Zmieniłem klocki hamulcowe, odpowietrzyłem hamulec i już było lepiej. Jadąc przez Wadowice zastał mnie silny chłodny deszcz, ale chcę być twardy i jadę dalej. Po kilku poślizgach i dostrzeżeniu, że hamulec znowu się zapowietrzył zajeżdżam na jakiś górski kemping, gdzie uprzejmie płacę za miejsce na polu namiotowym. W łazienkach zimna woda, właściciele jacyś nie mili i ogólnie lipa. Zrezygnowałem z tego typu przystanków. Następnego dnia opuszczam Polskę i udaje się w obce i nieznane mi miejsca. Nie wiedziałem nawet, kiedy, a już byłem w Czechach. Wjechałem od strony Cieszyna. Od razu rzuciły mi się w oczy stojące przy domach stare, dobre Skody. Nawigacja prowadzi mnie po górskich drogach, gdzie napotykam przepiękny samotnie stojący kościółek. Zatrzymuję się, aby go sfotografować. Chcę się podeprzeć prawą nogą o ziemię przy asfalcie i nagle topi sie ona w trawie, a ja wraz z motorem wpadamy w gęsto porośnięty trawą rów, który zlał się z równym terenem. Leżę pod dużym kątem do góry nogami, a motor na mnie. Staram się spod niego wydostać, ale nie mogę, bo przygniótł mi nogę. Wszystko jest ok do momentu, kiedy zaczęło z baku wylewać się ciurkiem paliwo prosto na mnie. Zrobiło mi się gorąco i przypływ adrenaliny dodał mi sił na jego lekkie podniesienie i wyślizgnięcie się spod niego. Prawą rękę i cały tors miałem mokre w benzynie. Staram się go podnieść na koła, ale nie mogę, ponieważ leży pod dużym kątem w bardzo wąskim i głębokim rowie. Zatrzymuje przejeżdżające dość rzadko auta, ale każdy ma mnie w czterech literach. Z czasem ja ich też i dalej się męczę, żeby go postawić na koła. Udaje mi się, ale pozostaje wytaszczenie go z tej dziury. Nie daję rady. Po chwili jakiś starszy Pan się lituje i zatrzymał się, aby mi pomóc. Udaje się i jadę dalej. Kieruje się do Bratysławy.
Słowacja jest pięknym krajem z dosyć dobrymi drogami i małymi, czystymi miasteczkami. W Bratysławie napotykam ogromne osiedla, takie jak w Polsce zbudowane z wielkiej płyty. Duże uprzemysłowione miasto z kilkoma ciekawymi starymi jak i nowoczesnymi budynkami. Jest to jedyna stolica na Świecie granicząca z dwoma państwami. Są to Austria i Węgry. Opuszczam Słowację i jadę do Austrii do Wiednia. Wspaniały kraj. Widać, że dbają o ekologię, czystość ogólnie. Świetne szerokie autostrady, a koło nich setki wiatraków prądotwórczych. Wiedeń wita mnie piękną pogodą i sporą ilością turystów. Wspaniałe dobrze utrzymane zabytki, ulice czyste i w ogóle wszystko było tam bez skazy. To tutaj grali koncerty i spoczeli Franz Schubert, Ludwig van Beethoven i Wolfgang Amadeusz Mozart. Warto wspomnieć, że Jan III Sobieski ocalił to miasto przybywająć z odsieczą wraz ze swoją husarią w 1683 roku pokonując wojska imperium osmańskiego, które próbowały zdobyć miasto. Niecałe 100lat później Austriacy odwdzięczyli się wzięciem Polski pod zabory wraz z Niemcami i Rosją. Stamtąd kieruję się na południe. Zbliża się noc, więc zatrzymuję się przed Graz na zajezdni przy autostradzie. Nazajutrz jadę do Słowenii i jej stolicy Liubljany. Kraj ten pozytywnie zadziwił mnie najbardziej. Wjeżdżając do niego widzi się przepiękne góry i ciągnącą się w ich kierunku bardzo dobrą autostradę. Mijam góry, wąwozy i wyjeżdżam na pola, na których widać w oddali stolicę. Z daleka sprawiała ona wrażenie trochę zaniedbałego miasta, w którym wciąż siedzi ,,komuna”, a kraj boryka się z powojennymi problemami. Byłem w błędzie.
Miasto śliczne. Wjeżdżam i napotykam wspaniałe nowoczesne budynki, markowe sklepy, a stara część miasta jest w całości odrestaurowana przypominająca trochę Wenecję pomieszaną z Wiedniem. Sporo turystów głównie z Włoch i Austrii. Mnóstwo restauracji i targ ze starociami, gdzie można było nabyć dość niedrogo antyki. Miasto to jest dwa razy mniejsze od Warszawy, a zamieszkuje je siedem razy mniej ludzi niż w naszej stolicy. Tego samego dnia ruszam do Wenecji. Jestem ciekaw, jak wygląda rozsławione podtopione miasto, które znałem tylko z telewizji. Podróż w tym kierunku odbywa się dość spokojnie. Widzę znaki drogowe kierujące do Wenecji. Podniecenie rośnie z każdym kilometrem. Wreszcie widzę zabudowania i znak ,,welcome to Venezzia”. Puszczam kierownicę, podnoszę ręce do góry i krzyczę mam Cię! Najpierw minąłem miasto na stałym lądzie, a potem długim mostem pojechałem na zalany półwysep. W oddali widać duży port z przycumowanymi luksusowymi statkami. Za mostem korki z przeciskającymi się skuterami, samochodami i autokarami z turystami. Dalej już koniec drogi, tylko rondo z małym parkingiem dla aut i motorów, troszeczkę dalej duża zajezdnia autobusów. Zostawiam motor gdzieś na boku tego wszystkiego i idę zwiedzać. Wenecję każdy zna, ale nie wiele wie o niej. Powszechnie mówi się, że miasto zalewa wdzierająca się woda z morza. Możliwe, jednak isteniej też teoria, że to grunt pod wenecją się zapada do morza wraz ze starym miastem. Ludzie powoli wyprowadzają się z miasta na stały ląd z powodu podtopień. Wenecjanie w XV wieku byli potęgą morską. Ponoć to oni przywieźli kawę do Europy. Znajduje się tam 417 mostów, 177 kanałów i 118 wysp. Nie można zapomniec o słynnych wenecjanach takich jak Marco Polo, Antonio Vivaldi, czy Casanova. W Wenecji powstało tez pierwsze kasyno naświecie w XVII wieku. Spacerując uliczkami i przechodząc przez liczne mosty człowiek jest zmęczony już po paru minutach. Ludzi jest naprawdę dużo. Gorąc, hałas, tłok powoduje odwrotne odczucia od zamierzonych. Po paru godzinach zwijam się do motoru i ruszam w kierunku Verony i dalej Mediolanu. Po drodze zatrzymałem się nad jakimś jeziorem na dzikiej plaży. Rozbiłem namiot i podziwiałem gwieździste niebo gryziony przez komary. W międzyczasie wziąłem kąpiel w nim. Zauważyłem parę ludzi z małym dzieckiem. Zatrzymali się nieopodal mnie swoim starym camperem. Zaprosili mnie do siebie na kolację, spaghetti, którą zjedliśmy w miłej atmosferze w ich pojeździe, gdzie gaworzyło ich trzy miesięczne dziecko. Znacie młodszego podróżnika? Ja nie. Pochodzą z Belgii. Opowiadali o tym jak ich pojazd , co chwilę się psuł, a ja im o swoich przygodach.
Z samego rana skierowałem się do Mediolanu. Miasto, w którym panuje największy nieład jakikolwiek widziałem, straszne korki, hałas, pełno ludzi i obijających się o siebie skuterów. Duże stare budynki z zasłoniętymi żaluzjami oknami, latające wokół śmieci i upał nie do zniesienia. Zostawiam motor i zataczam pieszo duże koło wokół centrum szukając czegoś, na czym można zawiesić oko i pstryknąć fotkę. Jest to dość stare miasto. Założone jeszcze przez Celtów w 600 roku p.n.e. Nie miałem niestety zobaczyć największych dzieł Leonarda Da Vinci w Muzeum Nauki i Techniki. Pomimo silnych bombardowań w okresie II wojny światowej to wciąż widoczna jest stara architektura. Pośród niej różni mniej lub bardziej dziwni ludzie. Nawet poznałem się z trzema podejrzanymi facetami z Jamajki. Niebyli zbyt rozmowni do momentu, kiedy wyjąłem fajki. To, co po jednym? Chętnie! Palimy i gadamy, fotka na pamiątkę i spadam dalej przed siebie. Za głupi byłem, żeby wiedzieć, że słynny obraz Da Vinci ”Ostatnia Wieczerza” znajduje się własnie w Mediolanie w kościele Santa Maria delle Grazie. Zupełnie to pominąłem, a chćetnie bym zobaczył ten obraz na scianie. Pojechałem więc przed siebie. Zajeżdżam nad jezioro w pobliżu miasteczka Arona, gdzie spędzam trzy dni. Na szczęście miałem ze sobą jakieś puszki z żarciem i zupki chińskie. Bez wody się nie obejdzie, więc pytam się sympatycznej staruszki stojącej za płotem swojej posesji, czy naleje mi trochę w butelkę. Nie rozumiała nic po angielsku, więc zawołała swoją córkę, która ,,spikała” dość dobrze. Opowiedziałem jej o swojej wyprawie i zachwycona moją historią przynosi mi cztery butelki zimnej wody z kranu, która była przepyszna i wcisnęła mi do rąk zimną, tłustą olbrzymią pizze margaritę, która była w takiej sytuacji również przepyszna. Sympatyczna Pani przychodziła mnie odwiedzać ze swoja córką i rozmawialiśmy o Polsce i panującym kryzysie światowym. W poniedziałek gotowy do jazdy kieruję się do Szwajcarii. Droga prowadzi prosto przez wiele kilometrów, samochody czasami też przejadą, a miasteczka po drodze niczym wymarłe, pozabijane dechami i ani żywej duszy w nich. Motor na powietrze niestety nie pojedzie i zaczyna się domagać o swoje. Załączam rezerwę paliwa i w nawigacji satelitarnej ustawiam, aby znalazła mi najbliższą stacje paliw i kierowała mnie najkrótszą drogą. Prowadzi mnie przez lasy i pola po piaszczystej drodze. Po kilkunastu minutach widzę w oddali słup z logiem jakieś stacji, ucieszony mówię do mojej maszyny… ,,tym razem znów nie udało ci się mnie załatwić” zajeżdżam na miejsce, a tam wszystko rozkopane, a po stacji zostały tylko ogromne zardzewiale, wyjęte na powierzchnię zbiorniki po paliwie. Ręce mi opadły, spojrzałem na motor i rzekłem ,,udało Ci sie! Fuck!” Nie poddaję się i szukam dalej… Po kilku kilometrach widzę kolejną stację w oddali, ucieszony podjeżdżam i już nic się nie odżywam, aby nie zapeszyć, a tam… dwa stojące koło siebie dystrybutory pewnie pamiętające jeszcze de Gola i oczywiście nieczynne, a z boku budynek stacji z zabitymi płytami oknami. Zacząłem się naprawdę niepokoić, ale szukam dalej. Motor wygląda jakby się ze mnie śmiał. Jadę na oparach i znajduję kolejną stację, a koło niej warsztat samochodowy, myślę sobie uratowany! Podjeżdżam i niedowierzam, stacja tez niedziałająca. Łza mi sie w oku zakręciła i pytam się pracownika warsztatu, czy ma trochę paliwa? On kieruje mnie pod jakiś supermarket, gdzie paliwo tankuje się samemu i płaci na miejscu kartą. Stacja jest, ale nie podaje paliwa, bo nie czyta mojej karty bankomatowej. Siadam i czekam na nie wiem, co. Ktoś podjeżdża tankuje i zgadza sie mi też zatankować, a ja mu oddaję pieniądze w gotówce.Dotarłem w końcu do Alp. Krętymi, stromymi drogami wjechałem na ich szczyty, gdzie temperatura znacznie spadła, a śnieg wciąż tam leżał. Ja ubrany bardziej jak na wycieczkę szkolną niż wyprawę motocyklową postanowiłem zawijać się stamtąd i to migiem. Warto było jednak pomarznąć dla tych widoków. Trasy alpejskie należą do jednych z najatrakcyjniejszych w Europie do jazdy motocyklem. Zjechałem do Szwajcarii. Bajeczna kraina. Piekne widoki, czystość, schludność i dbałość o jakość widać na każdym kroku. Zbliżał się wieczór, więc rozbiłem się nad brzegiem jeziora genewskiego w mieście Lozanna. Tylko Szwacjarzy mogli wymyśleć prosty sposób na wzbogacenie się kraju, który w 70% jest pokryty górami, gdzie nie wiele jest miejsca na rolnictwo, czy przemysł ciężki.Ten sposób to bankowość i precyzyjne rzemiosło jak zegarki, czy biżuteria. I tak to wszelkiej maści światowi politycy, gangsterzy, czy dyktatorzy ukrywają tam swoje brudne pieniądze. Kapię się w krystalicznie czystym jeziorze i kładę się spać w ten chłodny wieczór.
Rano jadę dalej. Kieruję się na Francję i dalej do Paryża. Nie mam zbytnio czasu na zwiedzanie wszystkiego po drodze niestety. Po długiej jeździe widzę wreszcie Paryż z biegnącej do niego szerokiej autostrady, mijam przedmieścia, z dala widać wystającą wierzę Eiffla pomiędzy wieżowcami, zmierzam ku niej. Z każdym kilometrem coraz więcej aut na drodze, aż dojeżdżam do centrum. Droga wręcz nieprzejezdna dla samochodów, panuje walka o skrawek wolnego asfaltu, słychać tylko warkot silników i klaksony, sprytnie mijające to wszystko motocykle, a ja razem z nimi. Panuje straszny chaos, jest bardzo duszno, a wierzy nie widzę, bo zasłaniają ją duże kamienice blisko stojące koło siebie. Co raz bardziej przekonuję się, że ten wspaniały Paryż jednak nie jest dla mnie. Za dużo ludzi, turystów, korków, śmieci na ulicach i może tylko w Niedzielę rano człowiek by odpoczął w tym mieście, jak wszyscy w domach siedzą. Odnajduję najsłynniejszą francuską budowlę i muszę przyznać, że robi wrażenie. Niesamowity postęp w architekturze, jak na tamte czasy. W całości zbudowany jest z elementów stalowych połączonych nitami, tworzy niezwykła symetrie i dokładność wykonania. Wieżę zbudowano specjalnie na paryską wystawę światową w 1889 roku. Zaprojektował ją ten sam człowiek, który zbudował również statuę wolności w Nowym Yorku. Był to oczywiście Gustave Eiffel. Ten sam człowiek zaprojektował Statue Wolności w Nowym Yorku. Paryż to historia, to sztuka, kultura i architektura, ale czas się zawijać stąd. Spacer wokół wierzy i centrum i ruszam w drogę tym razem do Bruksli złożyć niespodziewana wizytę rodzince.
Za trzy godziny powinienem dotrzeć, ale zbliża sie godzina 21, a z Zachodu nadciągają czarne chmury o niezwyklej rozpiętości. Poddaję się i rozbijam się za stacją paliw kilka kilometrów od Paryża. Po godzinie nadciągnęła burza z silnym wiatrem i mocnym deszczem do tego stopnia, ze zrywało mi namiot i co kilkanaście minut musiałem z niego wychodzić, żeby go z powrotem ustawić i wbijać śledzie. Z rana pojechałem do Brukseli i byłem na miejscu po trzech godzinach. Autostrady w Belgii są darmowe, więc szybko pokonałem odcinek od granicy do centrum miasta. Po przybyciu spotkałem się z rodziną. Wujek zaopiekował się mną właściwie, motor do garażu, a my do pubu. Trzy dni picia wszystkiego i wszędzie.
Ostatniego dnia o 6.00 rano miałem prom z Dunkierki do angielskiego Dover. Musiałem wstać o 3.00 i od razu ruszać, ale kawkę trzeba było wypić przed drogą tłumacząc sobie, że zdążę. Tego ranka było bardzo chłodno i niesamowicie mocno padał deszcz. Jadąc czułem, jak na łukach na autostradzie moje koła tracą przyczepność, a do tego podmuchy powietrza spowodowane przejeżdżającymi tirami znosiły mnie z lini jazdy. Musiałem znacznie zwolnić. Cud, że się nie przewróciłem. Na porcie byłem o 6.05 i pomachałem mojemu odpływającemu promowi. Następny miałem o 8.00, a o dziesiątej przybiliśmy do portu w Dover. Miałem 4,5 godzinny na dotarcie do portu w Pembroke w zachodniej części Walii. Przyznam, że po UK jeździ się najszybciej. Autostrady są darmowe i docierają w każdy zakątek kraju. Żeby zdążyć na prom pędziłem prawie cały czas 160km/h, co przełożyło się na zużycie paliwa w wysokości 10L/km! Żeby przedostać się na drugą stronę ujścia kanału Mouth of the Severn przy miejscowości Caldicot trzeba przejechać przez ogromny i długi most przypominający Golden Bridge. W życiu nie spotkałem się z tak silnym wiatrem, jak na tym moście. Aby utrzymać równowagę przy bocznym i często zmieniającym kierunek wiatrze musiałem jechać przechylony na bok do wiatru. W końcu schowałem się za jadącymi obok mnie tirami i już nie wiało. Nie zdążyłem na prom! Następny mam o 2.30 nad ranem, czyli za 12 godzin. Rozkładam karimatę na chodniku i idę spać. Budzą mnie po chwili czyjeś rozmowy po polsku. Patrzę, a obok mnie stoi kilku kierowców tirów wraz ze swoimi pojazdami. Zobaczyli, że mam polską rejestrację i zagadali do mnie, a potem zrobili kawę i się rozeszli do ciągników. Po ciężkim, długim dniu i trudnej nocy doczekałem się wreszcie promu. Płynęliśmy trzy godziny, wszyscy wycieńczeni swoimi podróżami porozkładali się w restauracyjnych lożach, a ja razem z nimi. Dopłynęliśmy do irlandzkiego portu w Rosslare i znów zastała mnie burza. Z kilkoma komplikacjami dotarłem do Dublina. Dziwne, ale wielu znajomych z domu i sąsiadów nie wierzyło, że wrócę, a w pracy chcieli dzwonić po szpitalach. Dzięki za wiarę we mnie!
Wyprawę uważam za udaną mimo wielu niedogodzeń. Miałem tylko niecałe dwa tygodnie urlopu, więc ze smutkiem musiałem odpuścić sobie wiele ciekawych obiektów i miejsc do zwiedzania. Radość czerpałem z jazdy motocyklem przez fajne miejsca. Była ona treningiem przed kolejną o wiele dłuższą wyprawą, gdzieś na inne kontynenty. Posmakowałem tego i wyciągnąłem wnioski. Co mogę doradzić wybierającym się w taką podróż motocyklistom? Najważniejsze, aby być samodzielnym i wytrwałym zawsze i wszędzie. Mieć pieniądze, bo z nimi można dalej pojechać i więcej zobaczyć. Wiedza o geografii i mechanice pojazdowej, bo znaleźć się nie wiedząc gdzie z zepsutym motorem równa się z szeregiem problemów i płaczem jak u małego dziecka. Mieć przy sobie komplet wszystkich pasujących do każdej części narzędzi i kilka części, które najłatwiej ulegają zniszczeniu przy przewrotce lub się najszybciej zużywają. Pamiętajmy też o języku obcym najlepiej angielskim, bo wszyscy znają nawet podstawy i kilka najpotrzebniejszych słów z kraju, do którego wjeżdżamy, bo często starsi ludzie tylko w nim mówią.