Po raz trzeci przybyłem na Islandię. Za pierwszym razem tylko na weekend do stolicy Reykjavik. Za drugim razem było już ciekawiej, bo objęchałem ją całą motocyklem dookoła. Teraz jednak miałem nieco ambitniejszy plan. Przejść ją z północnego krańca wyspy zaczynając przy latarni morskiej Hraunhafnartangi do południowego do latarni morskiej Dyrhólaey. Jest maj. Wciąż jest zimno i dużo śniegu. Wolę to jednak niż lato. W dzień temperatury osiągają średnio -3℃, w nocy -5.
Na północ do latarni musiałem załatwić sobie prywatny transport z kierowcą, bo nic tam nie kursuje rzecz jasna, bo nic tam nie ma. Gdy tam dotarłem od razu ruszyłem na południe, ale najpierw musiałem przejść cały półwysep Melrakkaslétta. Dla mnie to wielka niewiadoma. Pierwszy raz tu jestem.
Teren wydaje się być płaski, ale kostkę skręcić nie jest trudno. Szlak nazwijmy to tak tę ledwo widoczną ściężkę powstał na skutek jeżdżenia niegdyś przez kogos konno.
Pierwszy dzień wędrówki zakończyłem w napotkanej po drodze chatce przy opuszczonej farmie. Możliwe, że był to jeden z nielicznych schronów ratunkowych porozrzucanych po kraju w odludnych miejscach. Służą one do tego, aby hikerzy mogli się w nich zatrzymać na wypadek załamania pogody.
Kolację zrobiłem sobie z wody po roztopionym śniegu. To też nie było takie proste, bo jak się okazało śnieg jest zwyczajnie zabrudzony wulkanicznym pyłem, czy popiołem jak kto woli, którego tu nie brakuje. Po roztopieniu śniegu musiałem odfiltrować jeszcze wodę, aby nadawała się do czegokolwiek. Tego typu problem miałem na całej trasie. Wolałem nieraz nie pić pół dnia, żeby znaleźć jakąś kałużę niż tracić czas na topienie brudnego śniegu. Obolały położyłem się spać.
W nocy wszedł do chatki jakiś mężczyzna ubrany w odzież outdoorową. Nie spodziewałem się nikogo na tym odludziu o tej porze roku, ale kto wie. Było jasno. W końcu jestem w pobliżu koła polarnego. Tak zwana biała noc. Wszystko widziałem w miarę dobrze choć przez zaspane oczy. Stanął nade mną i zapytał, czy może się gdzieś tu przespać koło mnie? Wstałem i pokazałem mu miejsce na sąsiednim prowizorycznym sklepanym z desek, pietrowym łóżku. Wróciłem na swoje miejsce i ponownie zasnałem. Rano już go nie było. Ani śladu, że ktokolwiek tu w ogóle był. Drzwi były tylko jakby niedomknięte. To pewnie moje zwidy, nocne halucynacje. Ciekawi mnie tylko fakt, że przez ostatnie 20lat na Islandii zginęło 140 podróżników, a w tym 33 samych hikerów. Zdarzały się przypadki nieodnalezienia ciała. Może któryś z nich właśnie mnie odwiedził.
Po szybkim śniadaniu ruszyłem w drogę. Kolana bolały z każdym kolejnym krokiem. Jedno mi aż spuchło. Plecak był zdecydowanie za ciężki na taki marsz, ale na wyprawę wyruszyłem długo przed rozpoczęciem sezonu turystycznego i nie miałem możliwości nadać firmie turystycznej paczek z żywnością, żeby zostawili mi je we wskazanym miejscu na mojej trasie. Liczyłem się z tym, że wszystko będę musiał nieść na własnych plecach podnosząc tym samym sobie poprzeczkę i wtedy jest to tak zwana wyprawa bez zaopatrzenia z zewnątrz. Cały czas szedłem przez pustkowie aż doszedłem do miejscowości Kopasker. Był już późny wieczór. Miasteczko było wręcz wymarłe. Żadnych ludzi, wszystko pozamykane. Poszedłem dalej trzymając się drogi asfaltowej, żeby dojść do wyznaczonego punktu, gdzie miałem wejść na szlak. Byłem totalnie wykończony, więc rozbiłem obóz. Zaczął padać śnieg i zrobiło się bardzo zimno.
Rano ruszyłem przed siebie idąc droga asfaltową przez kilka godzin. Na ból kolan i ich opuchlizny już nawet nie zwracam uwagi. Odciski na stopach pękają i pieką. Po kilku godzinach doszedłem w końcu do kanionu Asbyrgi. Wszedłem na wyznaczony szlak wspinajac się najpierw po ścianie kanionu na zamotowanych tam linach i drabinkach. Po kolejnych kilometrach rozbiłem kolejny obóz.
Kolejny dzień szedłem cały czas wzdłóż kanionu i rzeki Jökulsá á Fjöllum pełnym majestaycznych wodospadów. Na wielu odcinach szlak był niewidoczny, zmyty i błotnisty. Minąłem nawet ciekawie wyglądajace formacje lawowe Hljóðaklettar
Po całym dniu wzdłóż tej majestatycznej rzeki rozbiłem namiot. Z braku wody musiałem topić brudny śnieg.
Dalsza droga prowadziła mnie aż do słynnego wodospadu Dettifoss, choć miałem wrażenie, że mijałem po drodze ciekawsze wodospady jednak dla turystów nie są one łatwo dostępne. Okazało się w międzyczasie, że szlak po którym właśnie idę został zamknięty z powodu roztopów i zwiazanymi z tym niebezpieczeństwami. Bywały też rozmyte i zarośnięte, wręcz niewidoczne.
Przy tej popularnej atrakcji turystycznej spotkałem wielu turystów. Musiałem uciec szybko tam, gdzie ich nie ma, żeby zaspokoić swoje antysocjalne instynkty i udałem się w dwódniowy marsz w kierunku czynnego kompleksu wulkanicznego zwanym Krafla. Szedłem przez pustkowie, aby dotrzeć do widocznego w oddali łańcucha górskiego, aby potem go obejść i dojść do krateru Viti. Klasycznie miałem mało wody po drodze i zbierałem, tylko to co zostało po stopionym śniegu. Miałem kilka przepraw przez zamarźnięte rzeki i jeziora. Nie było to zbyt bezpieczne, gdyż trwające od paru dni roztopy mogły wywołac zarwanie się lodu lub wpadnięcie do szczeliny, przykrytej miekkim już śniegiem.
Przy kraterze Viti zostałem zabrany przez naszego rodaka do małej wioski przy jeziorze Myvatn, gdzie spędziłem dwa dni na leczenie ran i odpoczynek. Później wróciłem do stolicy Rejkiawik i po dwóch dniach wróciłem do Dublina.
Miałem w końcu okazję zajrzeć do muzeum punka. Pomysł na biznes przyznam oryginalny.
Kąpieli w lodowatych wodach Północnego Atlantyku też nie odpuściłem.